Podróże / USA / USA 2014

Manhattan Express czyli zwiedzanie Nowego Jorku w ekspresowym tempie

– Day 1 –

Właściwie wieczór, bo przylatujemy po dziewiętnastej. Mój wyczerpany organizm twierdzi, że jest już po północy. Musimy odstać swoje w kolejce na lotnisku – taki los wszystkich przyjezdnych. Zostawiałam już swoje odciski w amerykańskim konsulacie, mogę zostawić i na lotnisku, nie ma sprawy.

Do miasta jedziemy shuttle busem. Właściwie jest to nie tyle bus, co sporych rozmiarów samochód osobowy, który pomieścić może siedem osób. Kierowca – czarnoskóry, otyły i jowialny – chciałby zintegrować pasażerów, ale nikt poza nim nie ma siły na rozmowę. Po jakimś czasie taktownie włącza muzykę.

Jedzie strasznie. Podsypiam na tylnym siedzeniu, ale co chwilę budzi mnie albo silne hamowanie, albo wściekłe trąbienie. Dźwięk klaksonu pozostanie ze mną do końca pobytu w Nowym Jorku. Około dziewiątej (dla mnie wciąż czwartej nad ranem) docieramy z Ł. do naszego małego hotelu na granicy Chinatown i Little Italy. Kierowca mówi, że to naprawdę dobry hotel. A skoro on, New Yorker z dziada pradziada, mówi, że coś jest fucking good, to to jest fucking good.

Miał absolutną rację. Może i hotel był bardzo skromny, a pokój klaustrofobicznie malutki, ale tej nocy był dla mnie niczym Astoria Waldorf.

– Day 2 –

Są takie miasta, które ujmują Cię od razu. Wiesz, ze to mogłoby być twoje miejsce. Tak było u mnie z Pragą czy Paryżem. Są tez takie, które z niewiadomych przyczyn nie przemawiają do Ciebie, chociaż obiektywnie rzecz biorąc są przecież piękne. Tak było u mnie z Londynem czy Wiedniem.IMG_0170_small

Nowy Jork ukradł moje serce chyba jeszcze pierwszego wieczoru, choć byłam tak wykończona, że dobrze tego nie pamiętam. Za to pamiętam doskonale, ze pierwszy poranek był jak balsam na wszystkie bolączki mijającego roku. Wyjrzałam przez okno i zapomniałam o wszystkim.

Za mikroskopijny hotelik zapłaciliśmy sporo, ale za to wiele miejsc można było odwiedzić na piechotę. Najbliżej mieliśmy do dawnych dwóch wież, więc to właśnie Strefę Zero postanowiliśmy odwiedzić w pierwszej kolejności. Krótki dystans do One World Trade Center pokonywałam z zadartą głową. Każde dziecko wie, że NYC jest miastem drapaczy chmur, co nie zmienia faktu, że ten wszechobecny rozmach robi wrażenie.

Na ziemię sprowadził mnie pierwszy zapłacony rachunek – dwa razy panini, kawa i kola. Jedząc panini przeliczałam 28 dolarów na nasze i zastanawiałam się, czy tęga sprzedawczyni przypadkiem nas nie oszukała. W końcu przyjęłam do wiadomości fakt, że dopiero co zjedzone najdroższe śniadanie w życiu miało po prostu regularną manhattańską ceną. Od tej chwili żadnych zbytków, żadnych śniadanek na mieście!

W przewodniku wyczytałam, że okolice dawnych bliźniaczych wież zdominowane są przez handlarzy, próbujących sprzedać turystom pamiątki związane z wydarzeniami 11 września. Na szczęście jednak żadnych hien cmentarnych nie spotkaliśmy. W strefie zero panował spokojny, pełen zadumy nastrój (nie licząc grIMG_0179_smallupek Azjatów, którzy robili sobie uśmiechnięte zdjęcia na tle memoriału pamięci, ale ich tez nie podejrzewałabym o złe intencje). Instalacja upamiętniająca tragiczne wydarzenia to dwie kwadratowe wyrwy, wielkością odpowiadające podstawie brył WTC. W każdej z nich woda kaskadowo spływa do mniejszego kwadratowego zbiornika. Patrząc z góry nie jesteśmy w stanie zobaczyć dna, więc nie wiemy, gdzie ostatecznie woda kończy swój bieg.

Później zwiedziliśmy pobliski neogotycki Kościół Trójcy Świętej. To już trzeci Kościół Trójcy w tym miejscu. Pierwszy, pochodzący z 1697, został zniszczony podczas pożarów, kolejny zawalił się po srogich śnieżycach w pierwszej połowie XIX stulecia. Świątynia w swoim obecnym kształcie stanęła tutaj w połowie dziewiętnastego wieku. W Kościele mieści się muzeum, gdzie można poznać dokładniej historię tego miejsca. Odbywają się tam też liczne koncerty, czego najlepszym przykładem może być to, że załapaliśmy się na jeden, zupełnie tego nie planując.

Do kościoła weszliśmy tylnym wejściem tuz obok ołtarza, a wyszliśmy frontem, wprost na Wall Street. Wall Street zawdzięcza swoją nazwę palisadzie, mającej chronić siedemnastowieczny Nowy Amsterdam przed atakami rdzennych plemion amerykańskich, a swoją obecną funkcję i sławę – dwudziestu czterem pośrednikom handlowym, którzy położyli tu podwaliny pod instytucję giełdy papierów wartościowych. To właśnie na Wall Street podziwiać można ogromne gmachy – symbole światowej finansjery, w tym charakterystyczny budynek przy 14 Wall Street, którego zwieńczenie nawiązuje architektonicznie do jednego z cudów świata – mauzoleum w Halikarnasie.

WallSt_smallWall Street jest przyjazne turystom, co krok można napotkać tablice informacyjne z mapkami. Dzięki nim łatwo trafić do jednej z większych atrakcji turystycznych tej okolicy – figury Szarżującego byka, maskotki nowojorskich bankierów. Odradzam robienie zdjęcia – byk jest na okrągło oblegany przez rzesze turystów, którzy pozują do zdjęć, łapiąc byka za… dosłownie wszystko.

Tuż obok znajduje się gmach Muzeum Indian Amerykańskich.  Można tam podziwiać zarówno eksponaty z epoki prekolumbijskiej, jak i wyroby wykonane przez Indian współcześnie. Tematyka jest zróżnicowana – od strojów i biżuterii po narzędzia i przedmioty rytualne. Wstęp do muzeum jest wolny od opłat.

Z muzeum Indian już blisko do Battery Park, skąd odpływają stateczki na Liberty i Ellis Islands. Nad pierwszą góruje Statua Wolności, druga przez lata dawała nadzieję na lepszy byt imigrantom, przebywającym z różnych stron świata – to właśnie tu znajdowały się budynki urzędu imigracyjnego.

Bilet obejmujący transport na wyspy i zwiedzanie (z wyłączeniem korony, bo nie było już miejsc) kupiliśmy za 18 USD. Przed wejściem na statek trzeba było przejść przez odprawę, nie różniąca się wiele od lotniskowej. Pan z ochrony bezlitośnie rozbebeszył moja torebkę w poszukiwaniu kropli do oczu, które wypatrzył na ekraniku. Obejrzał, spakował wszystko z powrotem do środka i uniósł kciuk w górę – wszystko ok, można iść dalej.

Rejs na Wyspę Wolności pozwala podziwiać Manhattan tym razem z dystansu. Wyrastające na linii brzegowej wieżowce oddalają się, by w końcu zmieścić się w jednym kadrze tak dobrze znanym z popularnych fotografii. Rzeczywiście jest to widok imponujący, majestatyczny i bardzo fotogeniczny, czego nie omieszkali zauważyć wszyscy płynący na promie – jedni przez drugich przepychali się od burty do burty, by uchwycić jak najlepsze ujecie to Statui Wolności, to Manhattanu.

manh_smallSama statua jest mniejsza niż myślałam. Tyle razy widziałam ją w różnego rodzaju filmach (z katastroficznymi włącznie), że wydała mi się wręcz znajoma. Po wysłuchaniu kilku informacji faktograficznych z audio przewodnika i zrobieniu sobie obowiązkowego zdjęcia z Manhattanem w tle (takie same trzydzieści lat temu robili sobie moi rodzice, wtedy jeszcze z dwoma wieżami), wróciliśmy na statek, który przywiózł nas do kolejnego punktu – Ellis Island.

Na Ellis Island, w budynku dawnego urzędu imigracyjnego mieści się Muzeum Imigrantów. Można tam zwiedzić m.in. zrekonstruowaną salę, w której ludzie przybywający do Ameryki z różnych stron świata w poszukiwaniu lepszego jutra czekali na werdykt – czy będą mogli zacząć tu nowe życie, czy też muszą wrócić w ojczyste strony. Inaczej niż dziś, zgodę na stały pobyt łatwiej było uzyskać tym, których rodzina mieszkała w Ameryce na stałe.

Muzeum w ciekawy sposób przedstawia kolejne fale imigracji, wyjaśniając ich przyczyny i skutki. Wystawy są multimedialne, interaktywne, z uwzględnieniem potrzeb najmłodszej publiczności.

Dzień zakończyliśmy spacerem po Brooklyn Bridge – moście, łączącym Manhattan z Brooklynem. Podobno to z niego można obserwować najbardziej romantyczne zachody słońca. A ja mogę dodać, że rozświetlony Manhattan wygląda z tego miejsca naprawdę widowiskowo.

– Day 3 –

W związku z moim fatalnym samopoczuciem dnia drugiego w Nowym Jorku praktycznie nie było. Dopiero wieczorem podniosłam się z łóżka. Wypuściliśmy się na nocną eskapadę po zaułkach Chinatown i Little Italy. Nastrojowo i prawie bez turystów.

– Day 4 –

Nawet jeśli przyjedzie się do Nowego Jorku na przykład na miesiąc, będzie co robić. Muzea, knajpki, tętniące życiem dzielnice, drapacze chmur, malownicze budynki ze schodami pożarowymi na zewnątrz, ciekawi ludzie – to wszystko tak łatwo się nie nudzi. Przyjeżdżając na tydzień, trzeba już przeprowadzić porządną selekcję, bo nie da się zobaczyć wszystkiego, co oferuje Wielkie Jabłko. Jeśli jest się w NYC dajmy na to cztery dni, zaczyna być ciężko. No bo jak ocenić, czy American Museum of Natural History jest bardziej warte naszego czasu niż MoMA?

Rzecz w tym, że jeśli spędza się w Nowym Jorku trzy dni, z czego jeden najzwyczajniej w świecie się przechorowuje, sytuacja zaczyna być napięta. Trzeba powyciągać cegiełki z misternie opracowanego trzydniowego planu i – ograniczając czas zaplanowany na część atrakcji, a całkowicie odrzucając inne – zmieścić wszystko w dwóch krótkich (i to dosłownie, bo jest druga połowa listopada!) dniach.

Wskakujemy w metro i wysiadamy na Herald Square, tuż obok ogromnego sklepu Macy’s. Słyszałam niejedno o oszałamiających obniżkach, ale zakupy wyrzucam z mojej skurczonej agendy. Może innym razem.

Widzieliśmy już Manhattan z dołu, widzieliśmy z wody – czas zobaczyć panoramę ze szczytu któregoś z drapaczy chmur. Wybieramy najbardziej klasyczną opcję – podjeżdżamy pod Empire State Building. Bilety kosztują 29 dolarów. Jako że jestem na etapie odrabiania szkód finansowych wyrządzonych lekką ręką i szerokim gestem w pierwszych dniach w NYC, kwota wydaje mi się, nomen omen, wygórowana. Odpuszczamy więc. Zadzieramy tylko głowy, żeby zobaczyć jak największy fragment wieżowca i uderzamy na Piątą Aleję.

Mijamy ładny budynek w stylu Beaux-Arts; schodów pilnują po obu stronach dwa kamienne lwy. Zaraz, zaraz, to jużbiblioteka gdzieś było… No tak, „Pogromcy duchów”! To właśnie tu leciwej bibliotekarce objawił się pierwszy gość z zaświatów. New York Public Library  to druga co do wielkości biblioteka w USA po waszyngtońskiej Bibliotece Kongresu. Warto wejść do środka – można zwiedzić wystawę i zajrzeć do imponujących rozmiarów sali czytelni. Podczas naszej podróży była akurat w remoncie, więc udało nam się tylko zerknąć do środka przez uchylone drzwi.

Następnie wybraliśmy się na Grand Central Terminal, żeby zobaczyć piękny, ponad stuletni gmach największego na świecie dworca kolejowego. Wnętrze przywodzi na myśl sławetną scenę z „Nietykalnych” (strzelanina na schodach i spadający wózek), chociaż nowojorskie schody są zdecydowanie krótsze od tych z dworca w Chicago. Ale skojarzenie jest jak najbardziej uzasadnione – oba budynki pochodzą z tego samego okresu, a operująca do lat 70-tych New York Central Railway łączyła między innymi Nowy Jork z Chicago.

Tuż obok wznosi się kolejny majestatyczny i ciekawy architektonicznie budynek – Chrysler Building. Jest to jeden z najwyższych drapaczy chmur w Nowym Jorku, zbudowany w stylu art deco. Budynek wieńczy charakterystyczna, zdobiona wieżyca.

Zrobiło się chłodno, więc przyspieszyliśmy kroku, rzucając tylko okiem na siedzibę ONZ i odbywającą się pod nią pikietę. Mijając nieosiągalnie luksusowy hotel Astoria Waldorf dotarliśmy w okolice kompleksu Rockefeller Center. Ameryka lubi być „naj”, a tutaj odczuwa się to podwójnie. Rockefeller Center to największy kompleks budynków komercyjnych na świecie zbudowany przez rodzinę jednego z największych potentatów naftowych. Wchodzący w jego skład teatr Radio City Music Hall miał być najbardziej okazałym teatrem na świecie i krótko po wybudowaniu stał się jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji Nowego Jorku. Przed Rockefeller Center co roku staje lodowisko (zaliczane do pięciu najlepszych lodowisk na świecie) i przede wszystkim najsłynniejsza choinka świata!

Mieliśmy cichą nadzieję, że wjazd na najwyższy należący do Rockefeller Center budynek, tj. GE Building, okaże sięIMG_0362_small nieco tańszy niż Empire State Building – w końcu GE jest niższy o całe 122 metry. Nic z tego, cena była identyczna co do centa. Postanowiliśmy więc odżałować, zwłaszcza, że panorama z GE miała pewną zaletę – można było podziwiać z niej… Empire State Building właśnie! Na Top of the Rock, bo tak właśnie nazywa się platforma widokowa na szczycie GE Bulding, wjeżdża się kilkuosobową windą w ekspresowym wręcz tempie, by następnie z poziomu dwóch kondygnacji móc podziwiać – w zależności od tego, w którą stronę człowiek się odwróci – to Empire State Building, to Central Park (którego rozmiary uświadamiam sobie dopiero z wysokości), to odległą Statuę Wolności.

Następny punkt programu to Times Square. Kolorowe reklamy i neony, a także gwar i niespotykane gdzie indziej natężenie żółtych taksówek robi wrażenie, ale koniecznie chcemy wrócić tam w nocy. Na razie więc idziemy zagrzać się do pobliskiego kilkupiętrowego sklepu M&M’s i nieco mniejszego, ale równie słodko-atrakcyjnego sklepu firmowego Hershey’s.

Stamtąd już tylko kilka kroków dzieliło nas od Central Parku. Park rozciąga się na obszarze 340 hektarów i nie tak łatwo szybko przemierzyć go wzdłuż i wszerz. Dlatego też już od wejścia rykszarze i dorożkarze proponują swoje usługi, dzięki którym będzie można znacznie szybciej „zaliczyć” wszystkie atrakcje Central Parku. My decydujemy się jednak na pieszy spacer, choć wiemy, że niska temperatura i zbliżająca się wieczorna pora nie pozwolą nam zobaczyć wszystkiego.IMG_0445_small

Pomysł zagospodarowania tych terenów i stworzenia wielkich, przyjaznych mieszkańcom połaci zieleni powstał już w połowie dziewiętnastego wieku, a w 1976 roku nastąpiło otwarcie Central Parku. Od tej pory miejsce to przyciąga turystów takimi atrakcjami jak Mini Zoo, malowniczy zamek Belvedere, znane z piosenki Beatlesów pola truskawkowe, malownicze mostki (np. ten z filmu „Masz wiadomość”) i jeziora, a w zimie – lodowisko. Jesienią park wygląda urokliwie, ale jest za zimno, żeby rozłożyć się i piknikować na Sheep Meadow. A to kolejny powód, żeby wrócić do Nowego Jorku o innej porze roku.

Za to przytrafiła nam się ornitologiczna gratka – zobaczyliśmy jednego z trzech, jeśli wierzyć zainteresowanemu ptactwem tubylcowi, nowojorskich jastrzębi, który akurat zjadał na kolację sporych rozmiarów szczura.

Zaczyna się ściemniać, a nam jest już chłodno. Opuszczamy Central Park tuż obok wejścia do American Museum of Natural History. Wiadomo, że w tym muzeum można spędzić cały dzień, a nawet noc (według twórców serii „Noc w muzeum” – niejedną), tymczasem jest już naprawdę późno. Ale na szczęście Muzeum Historii Naturalnej godzinę przed zamknięciem zaprasza na darmowe zwiedzanie. Oczywiście zobaczy się wówczas marny ułamek tego, co oferuje muzeum, ale lepszy rydz niż nic. Oglądamy pospiesznie sale przedstawiające zwierzęta z całego świata. Potem podziwiamy ekspozycje poświęcone życiu ludzi na różnych kontynentach, a na końcu trafiamy na słynną wystawę ze szkieletami dinozaurów. Dobra wiadomość dla oszczędnych – cena regularnego, całodniowego biletu (22 USD) to cena sugerowana; jeśli poprosisz, możesz zapłacić mniej, nawet dolara.IMG_0463_small

O wpół do szóstej obsługa kulturalnie przypomina, że muzeum za chwile zostanie zamknięte. Jest już całkiem ciemno, więc wracamy na Times Square zobaczyć osławione iluminacje. Pośród roześmianego tłumu zanurzonego w kolorowym świetle reklam stoi samotnie młody facet, trzymający nad głową tekturę z napisem „TV is brainwashing”. To Wesley Gore, który swój niemy performance uważa za misję – jej celem jest zwrócenie uwagi Amerykanów na to, że telewizja manipuluje nimi i ogłupia.

Wracamy do hotelu konkretnie zmęczeni. Zgodnie z przesłaniem Gore’a nie włączmy nawet telewizji. To nasz ostatni wieczór w NYC, już jutro ruszamy na południe.

– 5-

Opuszczam Nowy Jork z bólem serca i ogromnym niedosytem. Zamawiamy Ubera i jedziemy na dworzec, skąd autobus Megabus zabierze nas do Filadelfii. Przesympatyczny kierowca mówi nam, że koniecznie musimy wrócić, bo jak to tak, żeby nawet Brooklynu nie zobaczyć. I pewnie ma rację. Musimy wrócić.

One thought on “Manhattan Express czyli zwiedzanie Nowego Jorku w ekspresowym tempie

  1. Pingback: USA – Wschodnie wybrzeże w pigułce (cz. 2) | 26 dni

Leave a comment